niedziela, października 30, 2011

Niedziela studyjna

...Czyli jak zrobić sobie zdjęcie w salonie, przerobionym na studio ale nie zrobić sobie krzywdy.

Dziś niedziela i choć zwykle piszę w poniedziałki, to dziś dzień jest tak owocny, iż postanowiłam że blogowy wpis, będzie niczym wisienka na torcie mych dzisiejszych dokonań. Owocami dzisiejszego dnia o których wyżej mowa, są:
1. Zupa z dyni.
2. Kurczak w grzybach wg. przepisu babci Mysi (grzyby nie doszły, a ja doszłam do wniosku, że miały się moczyć całą noc, a nie tylko 30 minut przed gotowaniem).
3. Na deser wiewiórka, w rzeczy samej wiewiór...ciasto takie.
4. Zakończenie pisania pracy zaliczeniowej na kolejne studia w moim życiu.
5. Pozmywanie garów.
6. Radosne udanie się do salonu, rozłożenie świeżo (miesiąc temu) zakupionego, bardzo (ale to bardzo) podstawowego zestawu oświetleniowego oraz oddanie się radości ustawiania maszyny rejestrującej i wbiegania na plan zdjęciowy, uważając przy tym, aby o kable różnorakich urządzeń się nie potknąć.
Radości mej końca nie było, co zwykle się dzieje, kiedy odkrywam nowe życia aspekty, a gdy tyczy się to fotografii, euforia ma zyskuje na potędze. I choć wczoraj wyczytałam w pewnym piśmie fotograficznym, iż ten zestaw, który miesiąc temu dotarł do wrót mojego domostwa, powinien być zakupiony jako studia uzupełnienie, lub też wcale nie powinien...nie poddałam się, a efekty moich fotograficznych prób i rozważań poniżej załączam.










poniedziałek, października 24, 2011

Próby fotosesyjne

Dziś bez przemyśleń. Nawał prac różnych spowodował, iż zamknęłam się w sobie (przynajmniej na razie) i sił starcza jedynie na ekspresje fotograficzne. Część pierwsza prób fotosesyjnych poniżej.

Model: Carlos
Zdjęcia: Kasia Pe.
Plener: Okolice Zamku Książ i sali weselnej Staniszcze Wielkie






wtorek, października 18, 2011

Jesienne przyjemności

O tak, nadeszła, zdecydowanie i podstępnie wypierając po-lecie porannymi przymrozkami gruntowymi. Sprowokowała nas do wygrzebania z szaf ciepłych szali i kurtek, biegania gorączkowego po sklepach w poszukiwaniu ciepłego obuwia, bo to zeszłoroczne jakieś nie modne już i nie takie ciepłe.
O tak, nadeszła, malując na złoto, czerwono i rudo, tu i ówdzie pozostawiając zielone akcenty. Nadeszła dumnie, huknęła arktycznym powietrzem i stała się...ku rozpaczy wielu z nas, faktem dokonanym. Rozpacz ta, jak doniosła pewnego poranka radiowa Trójka, dotyka najczęściej kobiet między 20-stym a 30-stym rokiem życia. Pan redaktor poradził nam, drogie panie, zażyć nieco światła ze specjalistycznych lamp, służących naświetlaniu, podobnemu w działaniu do słońca. Ciekawe tylko, czy rada miała na celu nas uchronić przed nikczemnym działaniem jesiennego przesilenia, czy też panów redaktorów i innych panów chodzących po tym świecie przed gniewem i rozpaczą naszą, będącymi jej efektem.
Odchodząc chwilowo od problematycznej kwestii lamp, bo nie o tym być miało, lekarstw na jesień jest niezliczenie wiele. Na przykład, ona sama, bo czyż nie piękne są te rudości, czerwienie, żółcie miodowe i brązy? Czyż nie wspaniałe jest to, że pod pretekstem dłoni zmarzniętych, można wypić grzańca pysznego, z miodem, goździkami i imbirem albo wino grzane z pomarańczą? A jakże jesienią pysznie smakuje chleb ze smalcem maminym i ogóreczkiem kiszonym? Latem, proszę mi wierzyć, nie smakowałby wcale.
W końcu, są takie miejsca, które odwiedzić należy właśnie jesienią, bo tylko wówczas rozkwitają pełnią barw, ukazując się z nieznanej dotąd, bajkowej nieco strony. A przy odrobinie szczęścia, jeśli słońce nam potowarzyszy, możemy liczyć na jedyne w swoim rodzaju światło...i na cóż nam te lampy?





















wtorek, października 11, 2011

OFF


Czyli Opolski Festiwal Fotografii - pierwszy taki, w moim ukochanym Opolu, które jak pewnie wszyscy dobrze wiedzą, słynie raczej z piosenki, niż fotografii. To mu jednak absolutnie nie przeszkadza, aby na kilka dni zmienić artystyczny profil działalności.

Nie uczestniczyłam w festiwalu obsesyjnie, ale udało mi się zobaczyć kilka wystaw. Długo potem myślałam, co o nich sądzić, czy napisać na blogu, że byłam, zobaczyłam, czy też nie pisać nic. Ludzie bowiem, to takie stworzenia, które przy pierwszej możliwej okazji będą innych krytykować, gdyż ich przekonanie o własnej nieomylności jest tak ogromne, że wielokrotnie przysłania zdrowy rozsądek a nawet własny rozwój ograniczyć potrafi.

Ja niestety też cierpię na to schorzenie, choć walczę z tym i bronię się jak mogę.
Dlatego właśnie nie napiszę nic, o tym co myślę o prezentowanych fotografiach, czy podobały mi się, czy też nie. Czy są arcydziełem czy przerostem formy nad treścią, tak zwaną czerwoną plamą na czarnym tle, do której ktoś dorobił ideologię. Co nie zmienia faktu, że czasem odnoszę wrażenie, iż pomysły skończyły nam się już dawno i tylko czerwona plama na czarnym płótnie zaskakuje nas i zadziwia i nazywamy to sztuką współczesną. Istnieje jednak możliwość, że po prostu tej plamy nie rozumiem.

Jest pewne natrętne sformułowanie, zakorzenione w moim umyśle i umysłach moich towarzyszy niedoli ze szkoły podstawowej, nagminnie powtarzane przez naszą polonistkę: „Co autor chciał przez to powiedzieć?”

Jest tylko jedna prawdziwa odpowiedź na to pytanie, a jakże uniwersalna. Mianowicie tylko sam autor wie, co chciał przez to powiedzieć. A my, zamiast snuć domysły i prowadzić wywody, zatrzymajmy się na chwilę, weźmy to, co do nas przemawia i idźmy dalej. A jeśli nie przemawia....hmm, może jeszcze kiedyś przemówi.

http://dziewczynkazaparatami.blogspot.com/

http://szyryk.art.pl/fotografia_z_filizanka.htm

http://www.tomaszwiech.com/


Bogusław Kaczmarczyk, Cyganie, jeszcze wisi w opolskiej kawiarni Kofeina Art Cafe.

poniedziałek, października 03, 2011

Dom

Zapach świeżo upieczonego ciasta i płynu do mycia podłóg w sobotnie popołudnie. Krzątanina mamy w fartuchu, para buchająca z piekarnika i pieczeń gorąca w objęciach czułych maminych dłoni, opatulonych śmiesznymi, wielkimi rękawicami...czyli Niedziela. Ożywienie pełne, w dzień powszedni, gdy tato dołącza do swego stada wracając z pracy, całkiem już wieczorem, taki zmęczony, z podkrążonymi oczami, które uśmiechają się, gdy widzi swą watachę radośnie witającą go w wąskim przedpokoju. To mój Dom, z wielkiej litery, bo choć miał tylko 50 metrów, byliśmy w nim bardzo szczęśliwi, ja, mój brat, rodzice i zwariowany pies, przez którego sąsiedzi przeklinali na czym świat stoi i który przyczynił się do naszej przeprowadzki na wieś.


Ja w domu na wsi nie namieszkałam się zbyt długo, choć walory jego zdążyłam docenić nieraz, gdy zmęczona miejskim gwarem, ległam pod jabłonką i w błogiej ciszy, babskie pisma czytając, na leżaku odpoczywałam. Nie wiem jednak czym pachnie dom, jako taki, bo ani ogródka okolicznego pielić mi nigdy nie przyszło, ani trawy kosić ani też tych dwustu metrów naraz wysprzątać. Radości te pozostawiłam mojemu młodszemu bratu aby w pełni domem na wsi się nacieszył.
Co innego mąż mój. On na wsi dorastając, w pełni poznał uroki sielskiego życia. Dzięki temu i trawę potrafi skosić i ogródek wypielić, plony zarazem do domu przynosząc. Dla niego Dom pachnie świeżym powietrzem, kanapką ze smalcem, wolnością i ciszą błogą, za czym nie ukrywam, że tęskni ogromnie, gdyż w centrum metropolii mieszkać mu przyszło. Brzoskwinia prosto z drzewa, berek w wysokiej trawie, chowany w starym zamku i wyścigi na trójkołowych rowerkach...

No i te niedzielne obiady...