środa, grudnia 28, 2011

Sport może być przyjemny

O tak, sport może być bardzo przyjemny, choć sam w sobie do moich życiowych przyjemności nie należy i zmuszam się nieco, aby resztę ikry w swym coraz starszym ciele zachować, to jednak dziś okazało się, że wystarczy...nie, nie nastawienie, ale miejsce.
Miejscem tym w moim przypadku nie jest na pewno siłownia, byłam tam jeden, jedyny raz, zmusiwszy się uprzednio obietnicą daną samej sobie, że po wyjściu będę jak nowo narodzona, a wspaniale umięśnione ponętne ciało będzie mą chlubą i dumą. Nie byłam nowo narodzona, tylko trochę spocona, ale tylko trochę, bo przez większość czasu siedziałam jedynie na rowerku nie mogąc się nadziwić ludziom, którzy tuż obok mnie biegli...biegli...biegli...ale donikąd. Jak tak można biec bez celu. Wpatrywanie się przy tym w teledyski lub wiadomości pokazywane na wielkim telebimie jest przecież śmiertelnie niebezpieczne. A jak by się tak człowiek zapatrzył? Zamyślił się nad istotą swego żywota i zatrzymał, przystanął na chwilkę, to przecież może pod bieżnią skończyć. To nie chodnik, to się stale porusza...
Ale wracając do istoty rzeczy, to że sport ma właściwości zdrowotnie istotne każdy wie. Czy się więc lubi, czy nie, sport należy uprawiać...jakikolwiek.
Wiedząc jak ważną rolę gra w moim przekonaniu miejsce uprawiania dowolnej dziedziny sportowej, właśnie od miejsca rozpoczęłam wkroczenie na nową (sportową) ścieżkę życia. Znalazłszy kilka tygodni temu miejsce przeurocze, zainicjowałam dziś nowy etap życiowy (przypomnę, że chodzi o sportowy).
Po pierwszym treningu Nordic Walking stwierdzam iż, albo ta dziedzina nie jest tak niewinna na jaką wygląda, albo...coś źle robiłam. No chyba, że te wszystkie babcie tylko udają takie dziarskie, a potem w domu utykają, jak ja.
Mimo wszechogarniających bólów spowodowanych przez tak zwane zakwasy stwierdzam, iż nowo zakupione kijki okazały się strzałem w dziesiątkę. Po za tym tylko, że lewy, okazał się istotnie bardzo lewy i wydaje charakterystyczne bardzo dźwięki ilekroć spełnia swe zadanie odciążając stawy przy kolejnych krokach. Prawy natomiast nie jest taki całkiem prawy, gdyż próbował mnie dziś atakować, podstawiając się pod moją prawą nogę.
A poza tym, miejsce...miejsce bajeczne sprawiło, że ani lewy ani prawy ani ich niedomagające amortyzatory, nie popsuły mi pierwszego porannego treningu, na nowej - sportowej - drodze życia.






środa, grudnia 21, 2011

Świąteczne choroby i nordic walking

Jeśli człowiek pochoruje się przed świętami, to ma wielkiego pecha. Nie dlatego tylko, że choroba, że gardło boli, tu i ówdzie strzyka, z nosa cieknie. Tylko dlatego, że nie zdążył kupić prezentów przed ogarniającym wszystkich przedświątecznym obłędem. To dopiero choroba! i to jaka. Ludzie ogarnięci żądzą obdarowywania, zdolni są do wszystkiego.
Paskudztwem strasznym jest ten gwiazdkowy obłęd i zaraźliwy. Choćby człowiek się opierał, środki zaradcze stosował, uprzednio listę prezentów przygotowawszy to i tak chwila na niego przyjdzie. No bo jakże inaczej zareagować, kiedy na naszych oczach, ktoś bierze w księgarni ostatnią książkę z półki i tryumfalnie rusza do kasy? Obłęd podpowiada nam, że to ostatnia książka na świecie i Glukhovsky nigdy już więcej nie wyda tej powieści a nasz luby o niej właśnie marzy. I choć rozsądek podpowiada, że to nie jedyna księgarnia w mieście, ostatecznie decydujemy aby w najlepszym przypadku odprowadzić winowajcę naszej niepowetowanej straty wzrokiem nie znającym litości.
Nie chcę się usprawiedliwiać ale o ileż książkę można uznać za prezent znakomity, popularny i chodliwy, to przekonałam się, że obłęd przedgwiazdkowy nie polega jedynie na furii zakupowej ograniczonej do prezentów. To jest ogólnozakupowa choroba. Przechadzając się po galeriach handlowych w poszukiwaniu prezentowych inspiracji, mimochodem spoglądałam na kurtki zimowe...no bo kto by teraz polował na kurtkę zimową?! Sezon na zakup tego odzienia dawno za nami, na prezent za bardzo się nie nadaje, bo emka emce nierówna i jak tu rozmiar dobrać? Ale jakże to mylne było rozumowanie.
Dziwnym trafem, kiedykolwiek tylko okazywałam zainteresowanie odwieszonym na uboczu, przebranym mocno, zbiorom zimowego ubioru wierzchniego. Niespiesznie przeglądające asortyment odzienia wieczorowego inne klientki, nagle zmieniały obiekt swojego zainteresowania i pędziły w moją stronę pytając niemalże w biegu jaki rozmiar trzymam w rękach i czy kupuję.
Poddałam się zatem i zdecydowałam, że kolejną zimę przechodzę w wysłużonym modelu.
Końcem końców, chcąc skorzystać z przedświątecznych obniżek, postanowiliśmy wraz z drugą mą połową z prezentować sobie od dawna już dyskutowane akcesoria sportowe do wyczynowych spacerów. Od czegoś przecież trzeba zacząć "siłę odruchu"...
 Zmęczeni zakupowym szałem nie zastanawiając się nazbyt, spytaliśmy młodego, niezwykle sympatycznego ekspedienta, gdzie ów sprzęt moglibyśmy znaleźć. Ten radośnie odparł, że teraz wspaniała promocja na te kijki do nordic walking, i wskazując na ostatnie dwie sztuki dyndające na sklepowym wieszaku dodał, że to świetny pomysł na prezent, on sam swojej babci zakupił dokładnie ten sam model...i tu zapadła niezręczna cisza... Dla babci powiada Pan? odrzekłam
Mina mojego męża w tamtej chwili była bezcenna.

Kochani nie dajcie się zakupowemu szałowi i powszechnie panującym tendencjom.
Prezenty traktujcie z przymrużeniem oka, nie to przecież jest w świętach najważniejsze.
Bądźcie zdrowi i szczęśliwi, razem i dla siebie. Wszystkiego dobrego.














wtorek, grudnia 13, 2011

Zuzia w krainie słodkich czarów

Nie tak dawno temu, miałam niepowtarzalną okazję poznać małą Zuzię. Wybrałyśmy się wspólnie z jej mamą i ciocią do pewnego niezwykłego miejsca. Tylko wtajemniczeni, dobrze je znają...
To tam, gdzie dzieją się słodkie czary mary, a człowiek może zapomnieć kompletnie o troskach tego świata włączając w to własną dietę.
Było czarodziejsko, kolorowo i słodko, w dosłownym tego słowa znaczeniu.
Tyle cukru chyba jeszcze nigdy nie wpałaszowałyśmy z Zuzią w ciągu jednego dnia....a efekty naszego niczym nie pohamowanego słodkiego szaleństwa poniżej.



























Specjalne podziękowania:
Dla Mamy i Cioci Zuzi, za umożliwienie nam tej beztroskiej słodkiej sesji.
Dla Słodkich Czarów, za te wszystkie słodkości i wspaniałą atmosferę, która zawsze w tym miejscu panuje.

poniedziałek, grudnia 05, 2011

Braterstwo

Kiedy się urodził, nie byłam z tego faktu szczególnie zadowolona, przeczuwałam bowiem niechybny kres mojego beztroskiego pojedynczego dzieciństwa. A w pojedynkę było mi całkiem dobrze. Pamiętam a było to trochę czasu temu, że na krótko przed tym, kiedy się pojawił, wszyscy byli dziwnie radośni, wmawiając mi co rusz, że tak to wspaniale, że niedługo będę miała braciszka. Naiwniacy, myślałam wówczas, przecież wiem swoje. No i się zaczęło....
Moja radosna beztroska skończyła się dokładnie tak, jak to przewidywałam. Mały "kochany" braciszek, wymagał nadzwyczaj wiele uwagi. Gdy tylko nauczył się raczkować, sąsiedzi przekonani byli, że rodzice kupili psa - doga niemieckiego (koń byłby trochę niedorzeczny). Kiedy nauczył się chodzić, nie chodził, wbrew wszelkim panującym normom, tylko biegał. Nie straszne mu były samotne wędrówki. Toteż wykorzystując momenty, w których rodzice chwilowo kierowali swą uwagę na mnie, uciekał. Zgubił się kiedyś w centrum handlowym, przyprawiając mamę o stan przed zawałowy. Ale to jeszcze nic! Nawiał niegdyś również na plaży...wyobraźcie sobie, środek sezonu, na plaży w Jelitkowie tłumy, wszystkie dzieci biegają bez majtek i w chustce na głowie. Wszystkie!...on też! Trochę nam zeszło, zanim go znaleźliśmy, jakieś 100 metrów dalej.
Pozwolę sobie wspomnieć przy okazji wypominków, że ilekroć zbliżały się święta i Sylwester, środki ostrożności musiały być wzmożone. Dozór trwał 24 godziny na dobę, co i tak nie pomagało.
Pamiętam jak dziś. Godzina dwudziesta z minutami, rodzice gotowi na bal sylwestrowy a ten co? Lustro mu spadło na głowę. Kiedy sytuacja była chwilowo opanowana tzn. on po raz enty owinięty bandażami jak mumia, ktoś nieśmiało zadał pytanie...ale jak to się stało?
I tak co roku...Okresy świąteczne zawsze były pełne niespodzianek.

Dzisiaj niuniuś jest już dorosły i nie zamieniłabym go za żadne skarby. Któż inny, jak nie on, zgodziłby się założyć beret mamy, zapalić cygaretkę, wynieść stare krzesło z piwnicy i przez kilkadziesiąt minut wpatrywać się w mój obiektyw albo w starą nowele włoską?!
A poza tym, we dwójkę jesteśmy wyjątkowi, jak ogień i woda, jak pieprz i sól... jak fotograf i model.

Wieczór na prowincji
Model: Jean Simon
Foto: Katherin Pę


































The End