poniedziałek, października 03, 2011

Dom

Zapach świeżo upieczonego ciasta i płynu do mycia podłóg w sobotnie popołudnie. Krzątanina mamy w fartuchu, para buchająca z piekarnika i pieczeń gorąca w objęciach czułych maminych dłoni, opatulonych śmiesznymi, wielkimi rękawicami...czyli Niedziela. Ożywienie pełne, w dzień powszedni, gdy tato dołącza do swego stada wracając z pracy, całkiem już wieczorem, taki zmęczony, z podkrążonymi oczami, które uśmiechają się, gdy widzi swą watachę radośnie witającą go w wąskim przedpokoju. To mój Dom, z wielkiej litery, bo choć miał tylko 50 metrów, byliśmy w nim bardzo szczęśliwi, ja, mój brat, rodzice i zwariowany pies, przez którego sąsiedzi przeklinali na czym świat stoi i który przyczynił się do naszej przeprowadzki na wieś.


Ja w domu na wsi nie namieszkałam się zbyt długo, choć walory jego zdążyłam docenić nieraz, gdy zmęczona miejskim gwarem, ległam pod jabłonką i w błogiej ciszy, babskie pisma czytając, na leżaku odpoczywałam. Nie wiem jednak czym pachnie dom, jako taki, bo ani ogródka okolicznego pielić mi nigdy nie przyszło, ani trawy kosić ani też tych dwustu metrów naraz wysprzątać. Radości te pozostawiłam mojemu młodszemu bratu aby w pełni domem na wsi się nacieszył.
Co innego mąż mój. On na wsi dorastając, w pełni poznał uroki sielskiego życia. Dzięki temu i trawę potrafi skosić i ogródek wypielić, plony zarazem do domu przynosząc. Dla niego Dom pachnie świeżym powietrzem, kanapką ze smalcem, wolnością i ciszą błogą, za czym nie ukrywam, że tęskni ogromnie, gdyż w centrum metropolii mieszkać mu przyszło. Brzoskwinia prosto z drzewa, berek w wysokiej trawie, chowany w starym zamku i wyścigi na trójkołowych rowerkach...

No i te niedzielne obiady...




                                               










Brak komentarzy:

Prześlij komentarz