poniedziałek, lutego 27, 2012

Zaległe marzenia

Zeszłej niedzieli ogarnęła mnie ogromna fala radości, niby powodów zbyt wielu nie było, ale pojawił się jeden i to jaki.

Uwielbiam marzyć, choć czasem, pozbawiona wiary w to, że się spełnią, porzucam te moje biedne marzenia, czasem ze złością cisnę nimi w kąt, wściekła na to, że nie spełniają się wtedy właśnie, kiedy ja tego chcę najbardziej. Ale  taka już jest natura marzeń, że spełniają się, jeśli bardzo się tego chce i dąży do ich spełnienia. Czasem zajmuje im to nawet dwadzieścia parę lat...ale się spełniają.

Wracając do tej ogromnej fali radości, jaka mnie ogarnęła zeszłej niedzieli. Otóż, wybrałam się na pchli targ. To takie miejsce, do którego jadę, kiedy szara rzeczywistość przytłacza mnie tak, że czuję grunt tuż pod swoim nosem. Wybrałam się zatem na pchli targ, na przekór wszystkiemu. Temu że okropnie lało, temu, że miałam okropnie dużo pracy i było już tak okropnie późno, że małe były szanse na znalezienie czegokolwiek, ale pojechałam. Przemierzałam sobie ten, błotnisty nieco podczas deszczu, teren w kaloszach, toteż kałuże mi straszne nie były i było mi z tym bardzo dobrze. Pchli targ, zazwyczaj pełen skarbów, niewiadomego pochodzenia, czasem śmieciowego, czasem arystokratycznego, w tę niedzielę świecił pustkami. Ci odpowiedzialni za popyt, zostali w domach, a ci odpowiedzialni za podaż, odpowiedzieli drastycznym wręcz jej spadkiem. Wnet, nagle, w piętrzących się skarbach gabarytowo różnych, należących do jednego z niewielu śmiałków odpornych na ulewę, zobaczyłam Go. Stał sobie, między stolikiem pod telewizor, a fotelem z wczesnych lat dziewięćdziesiątych. On łypnął na mnie, ja na niego i ... zaiskrzyło.

Ostrożnie, nie wzbudzając paniki mojego męża i innych odpowiedzialnych za popyt, podeszłam bliżej. Złapałam jedną ręką za jego ucho i zapytałam: ile ten konik na biegunach?
Konik na biegunach stał za dwadzieścia pięć złotych, pokręciłam więc nosem i przestępując z nogi na nogę rzuciłam od niechcenia: dam dwadzieścia. Z furgonetki odpowiedział równie obojętny, co mój, głos: dwadzieścia pięć. Ja na to, dostrzegłszy stojący obok świecznik, idealny wręcz na balkon, w ostateczności do kominkowego salonu mych rodzicieli, rzuciłam z nieco większym niż poprzednio zainteresowaniem: a ile świecznik? Głos z furgonetki pozostał niewzruszony: pięć! Na to ja: to za dwadzieścia pięć biorę konika i świecznik! Głos z furgonetki: nie ma mowy. Na to ja: ale konik nie ma ogona Furgonetka: ogon mam. Na to ja: no dobrze, ale będę musiała go sama przymocować, dwadzieścia pięć i biorę wszystko, ogon, świecznik i konia. Ku memu zdziwieniu, furgonetka odpowiedziała: no dobra! Bierz pani!
I tak oto stałam się, najszczęśliwszą na świecie, posiadaczką wymarzonego konika na biegunach. Marzyłam o nim, co prawda, kiedy miałam pięć lat ale widocznie marzenie to, połowicznie zaspokojone różowym rowerkiem marki Reksio, zdecydowało się ukryć gdzieś i powrócić właśnie teraz.
Nie muszę chyba wspominać, że uczestniczący w tym całym wydarzeniu, mężczyzna mojego życia, stał obok ze zwieszoną głową, co chwilę wtrącając: gdzie my go postawimy, przyszliśmy tu po coś innego itp. Na co ja miałam odpowiedzi w stylu: piwnica jest duża, trzeba korzystać z okazji, tego po co tu przyszliśmy pewnie nie ma, itd.
Zemsta mężczyzny mojego życia była okrutna, gdyż koń, opuszczając swe stanowisko, głową rozbił wazonik, stojący na stoliku pod telewizor. Pomyślałam jednak: zbity wazonik - pięć złotych, mina mężczyzny mojego życia - chwilowo marna, drewniany konik na biegunach w salonie - bezcenny...bo jakże wycenić marzenia?


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz